8.08.2014

Kierunek Zachód

Hej halo. Jestem w Polsce już na dobre, więcej nie uciekam. Ale jeszcze przedwczoraj mnie nie było. Dwa tygodnie temu wywiało mnie z rodziną w Pireneje, wróciliśmy przez Lazurowe Wybrzeże (które w zasadzie było miejscem docelowym) i Alpy. Czuję się, jakby nie było mnie tu dwa miesiące. Więc zapraszam do przeczytania krótkiej relacji, bo jest o czym opowiadać.

Początek 

23 lipca bardzo wcześnie rano wyjechaliśmy z Warszawy, przebiliśmy się przez Niemcy i wylądowaliśmy w holenderskim Hoenderloo. Pierwszy w życiu pobyt w Holandii zmienił moje podejście do tego kraju z pozytywnego na bardzo bardzo pozytywne. Wspaniali ludzie i widoki. Nawet odwiedzony następnego dnia Amsterdam nie jest przereklamowany. Bałam się, że moje oczekiwania wobec miasta były wygórowane, a jednak rzeczywistość znacznie je przerosła.
Opuściliśmy Holandię i przez Belgię udaliśmy się do St Witz pod Paryżem. Paryż to fascynujące miasto, ale w moim odczuciu zdecydowanie przegrywa z Amsterdamem. Poznaliśmy dużą część paryskiego metra i pod Ogrodami Tuleryjskimi zawarliśmy znajomość z miłym Meksykaninem, który naprawdę dobrze mówił po polsku!
Ze stolicy udaliśmy się na południe Francji. Noc spędziliśmy w Limoges i pojechaliśmy jeszcze dalej w dół. Tu zaczynały się wyżyny, które powoli przechodziły w Pireneje. Jechaliśmy bardzo szybko, więc tylko przez jakąś sekundę mignął mi samiec pardwy górskiej stojący zaledwie kilka metrów od drogi!


Gdzieś między Francją, a Hiszpanią

Gdzieś na mapie, w głębokich Pirenejach, między ogromną Francją a równie ogromną Hiszpanią, znajduje się takie malutkie kółeczko. Owo kółeczko jest państwem o średniej wysokości 1996 metrów nad poziomem morza. Dodam, że to jeden z najciekawszych krajów, jakie zdarzyło mi się odwiedzić.
Gdy wjechaliśmy do Andory, nie było w zasięgu wzroku niczego oprócz gór. Gór, łysych gór, gór porośniętych lasem, poprzecinanych krętymi drogami i pokrytych śniegiem.


Zatrzymaliśmy się na małej stacji benzynowej. Stała właściwie na skraju bardzo wysokiej góry. Zjedliśmy tam po jednej czwartej kurczaka z frytkami. Było całkiem chłodno. Po jedzeniu opuściłam stację i udałam się w stronę wysokiego szczytu, porośniętego jedynie ostami i kępkami jakichś roślinek. Była tam nawet szeroka ścieżka. Koło ścieżki leżały krowy.
Dookoła słychać było jakieś wróblaki, głównie białorzytki i kopciuszki. Mimo pozornego braku kryjówek całkiem skutecznie się chowały w tym środowisku.


Pojawił się bardzo wielki drapol. Pokrążył i zniknął za szczytem. Pobiegłam na górę, w nadziei, że może pojawi się ponownie. Tutaj ilość tlenu była zauważalnie mniejsza. Po wykonanym wysiłku i z problemami z płucami, zaczęłam się trochę dusić. Usiadłam na ziemi i obserwowałam, jak zza góry wyłania się grupa kilku kolejnych orłosępów. Wyglądały jak olbrzymie pustułki. Przeleciały i szybko zniknęły w gęstej mgle, która powoli pożerała przełęcz. Szybko straciłam nadzieję na jakiekolwiek zdjęcie.
Dopiero później na karcie odkryłam na karcie aparatu zdjęcie identycznego drapieżnika, które udało mi się zrobić wcześniej. Oto narodowy ptak Andory:


Orłosęp

W Andorze większość domów jest zbudowana głównie z kamienia
 Nocleg mieliśmy w Soldeu, pół godziny od stolicy. W miasteczku były jaskółki skalne. Próbowałam robić im zdjęcia lustrzanką, co wcale nie było łatwe. Efekty:


Robienie zdjęć było utrudnione, bo w międzyczasie zaczął padać deszcz.




Gniazdo jaskółek skalnych



Młodzież

Na niektórych zdjęciach widać charakterystyczny kształt skrzydeł i bardzo ciemne pokrywy podskrzydłowe. Niestety bardzo słabo widać cechę diagnostyczną - białe perełki na ogonie, które w terenie są doskonale widoczne.

Po spędzeniu nocy w Soldeu udaliśmy się do stolicy, La Velli.
Jeśli chodzi o język - możliwe było dogadanie się po hiszpańsku, chociaż tak naprawdę nie znaleźliśmy się w sytuacji, w której rozmówca nie znał angielskiego. Oficjalnym językiem Andory jest kataloński, który ma dużo części wspólnych z hiszpańskim i trochę cech francuskiego.

Centrum miasta
Ku mojemu smutkowi, opuściliśmy Andorę i przez chwilę znajdowaliśmy się po Hiszpańskiej stronie granicy. Wróciliśmy następnie do Francji i przejechaliśmy przez Llivię, hiszpańską gminę znajdującą się wewnątrz terytorium Francji.

Sosnówka spotkana w Llivii


Takie skałki. Pełny obraz sytuacji: za murkiem po prawej stronie znajdowała się rzeka
Teraz jechaliśmy prosto w kierunku południowego francuskiego wybrzeża.

Ujście Rodanu

Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy się w Saintes-Maries-de-la-Mer, małym kurorcie na terenie delty Rodanu. Z okien samochodu widać było spacerujące po podmokłych łąkach czaple nadobne i słynne białe konie rasy camargue.


Następny dzień przeznaczyliśmy na wycieczkę do Pont de Gau, parku ornitologicznego kojarzonego przede wszystkim ze stadami flamingów różowych, które czynią go najbardziej znaną ostoją tego gatunku w Europie.
W drodze za oknem samochodu mignęły dwa dudki. Po zapłaceniu za wstęp pokierowaliśmy się ścieżką do stawu. Przy ścieżce były rozmaite punkty dla wycieczek edukacyjnych (park jest zbudowany z udogodnieniami dla dziecięcych i dorosłych wycieczek nie-ornitologów, którzy chcą zobaczyć ptaki z bliska). Stało nawet kilka wolier, takich jak ta ze ścierwnikiem (wstawiam jego zdjęcie tutaj, ponieważ skradł moje serce):


Przy stawie położona była kawiarnia z tarasem. Pierwszy widok, jaki mnie spotkał po jej minięciu, był następujący:

Czaple nadobne i złotawe, w dole kręciły się też siwe
Przez całą "ucywilizowaną" część parku prowadziły ścieżki z oznaczeniami i tablicami pełnymi informacji o ptakach, jakie można tu spotkać. Nie sądziłam, że flamingi ładnie się pokażą, a już w ogóle, że będzie je można fotografować chwilami z nie więcej niż dziesięciu metrów.


Podczas spacerowania po parku ukazało się wyraźnie, że wiele ptaków jest całkowicie przyzwyczajonych do człowieka i nie ma zamiaru uciekać (mimo, że wszystkie z nich były na wolności, tzn. bez podciętych lotek i mające do dyspozycji ogromny, nieogrodzony obszar). Mimo wszystko podczas zwiedzania miałam dość niekorzystne wrażenie przebywania w zoo. Prawdopodobnie ptaki są dokarmiane przez turystów.
W wielu miejscach stały obserwatoria, drewniane domki z otworami. Wyjrzałam przez otwór i wśród flamingów zobaczyłam ich mniejszą wersję, ale z długim dziobem i czernią na skrzydłach.


Szczudłak!
Do trzech spotkanych gatunków czapli dołączył kolejny.

Ślepowron


Gdzieś mignął zimorodek. Koło ścieżki była furtka; za nią znajdowało się zaplecze parku. Stała tam sieć ornitologiczna (sieci widzieliśmy tam parę razy). Mimo, że była zwinięta, zaplątał się w nią ptak. Pracowników nigdzie nie było widać - mogli przyjść dopiero za długi czas, a sieć nie czekała na obchód. Słowik rdzawy był porządnie zamotany; szybko zrezygnowałam z wyplątywania i poszłam szukać pracowników parku. Siostra wytłumaczyła jednemu łamanym francuskim, co się stało; podziękował i pobiegł do sieci. Od razu było widać, że wie, co robi - słowik trafił we właściwe ręce.
Flamingi towarzyszyły przez prawie cały czas. Czasem w locie ukazywały intensywne barwy skrzydeł.




A tu widać, jak blisko czasem były:


Piżmaki? ;)
Pisklę kokoszki. :(
Szczudłaki i rybitwy krótkodziobe

Rybitwy krótkodziobe




Więcej szczudłaków!
Gdy przechadzaliśmy się jedną z zacienionych alejek, z zarośli koło wody dobiegł krótki śpiew wierzbówki. Zaczęłam czesać krzaki; nisko skakał mały ciemnobrązowy ptak z długim ogonem. Bingo!


Wierzbówka
 Mniej zurbanizowana część parku prezentowała się tak:


Jednak także tam były rozsiane obserwatoria.

??

Białe konie z Camargue
Ślepowron przeganiany przez czaplę siwą
Nadobna

Rybka
Samotnik
Tego samego dnia wieczorem wyskoczyłam na plażę w naszym miasteczku. Na falochronie miło zaskoczyły mnie trzy kamuszniki.




Krabik
Obudziłam się następnego dnia o piątej rano i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest całkowicie ciemno. Powoli świtać zaczęło dopiero o szóstej. Wyszłam na dwór i znalazłam drogę do plaży. Latarnie zgasły. Minęłam pomnik korridy i weszłam na falochron. Kamuszniki nie zawiodły.


Rybitwa czubata


Ostrygojad

Starszy pan i kamuszniki
Mieliśmy opuszczać Saintes-Maries-de-la-Mer, kiedy na jeziorze przybrzeżnym zobaczyłam kilka flamingów i dwa szczudłaki. Nad głową przeleciał mi dudek. Dudki widziałam w sumie trzy razy w ciągu tej podróży i za każdym razem pojawiały się znikąd i szybko znikały, gdy już wiedziałam, co widzę.
W drodze na północ odwiedziliśmy Avignon. Cykady trzeszczały jak szalone. Pojechaliśmy dalejna południowy zachód, żeby spędzić noc w Brignoles. Z samochodu zobaczyłam średniej wielkości ptaka na niskim iglaku na skraju pola. Ptak zleciał z niego i kiedy znalazł się na tle ciemnych drzew, mignął turkusowym niebieskim. Kraska! :)
Szybkie pływanie w morzu w La Ciotat, jerzyki alpejskie, nocleg i dalej w drogę.

Jeszcze trochę morza

W Saint-Raphael (koło Frejus) spędziliśmy dwie noce. Cały jeden dzień spędziłam nie na ptakowaniu, ale za to obserwowałam morskie ryby. :P
Leniwy dzień się kończył i położyliśmy się spać. Z późniejszych wydarzeń pamiętam tylko spanikowany głos "Obudź się", a potem moje pytanie: "Która godzina?", na które nie dostałam odpowiedzi. Zaczęłam zadawać kolejne pytania, ale teraz w myślach: "Dlaczego wychodzimy i nie zabieramy naszych rzeczy z pokoju? Dlaczego biegniemy schodami w dół i inni ludzie z hotelu też? I przede wszystkim - co to za okropny zapach?". Przed hotelem stał tłum. Wielu ludzi było w piżamach. Więc nie ja jedna wyszłam prosto z łóżka. Sprawdziłam czas: dziesięć po północy. Wtedy pojawiły się czerwone i niebieskie światła. Przybyło kilka zastępów straży pożarnej. Strażacy wbiegli do hotelu. Sytuacja musiała być niezbyt poważna, ponieważ ci, którzy zostali przy wozie, rozmawiali i żartowali. Po krótkim czasie oznajmili nam, że jest bezpiecznie, wystarczy tylko porządnie wywietrzyć pokoje. Prawdopodobnie smród był wywołany przez samochód techniczny, który zjechał do parkingu podziemnego, żeby wymienić kontenery. Swąd spalonego sprzęgła powędrował do wentylacji, a potem do naszych pokoi. Poszliśmy z powrotem spać.
Rano spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy w drogę przez Cannes do Golfe-Juan, gdzie spędziliśmy dwie noce u naszych polskich przyjaciół.

Z powrotem do Polski

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w włoskim Prosto. W środku Alp, sześć kilometrów do granicy ze Szwajcarią. Postanowiłam nie zmarnować kolejnej świetnej okazji, jaką było przebywanie w górach, i rano (no dobra, o 8:30) przespacerowałam się tamtejszą ścieżką wzdłuż potoku.



Po kamieniach na potoczku skakał, co chwilę mocząc się w wodzie, ptak, na którego cicho liczyłam.

Nurkując

Pluszcz


Przyglądałam mu się chwilę, bo pozwalał na dość długą obserwację. Nakręciłam nawet krótki filmik o pluszczu. Jest do zobaczenia na moim koncie w serwisie Flickr. (Wszystkie linki na końcu posta).

???
 W drodze przez Szwajcarię miałam jeszcze raz okazję obserwować jaskółki skalne, tym razem w nieco bardziej typowym środowisku.


Przejechawszy przez Austrię i Niemcy, znaleźliśmy się w Polsce (6 sierpnia). Podróż pod względem ptaków uważam za nawet owocną. Niestety przez cały czas, od wyjazdu z Warszawy, dręczył mnie okropny kaszel (i dręczy do dzisiaj). Nie bardzo wiem dlaczego. Ale cóż. :)

To by było tyle, jeśli chodzi o tekst i zdjęcia. Jeszcze tylko zaproszę Was do zerknięcia na mojego Flickra, gdzie oprócz filmiku z pluszczem wstawiłam rysunki z podróży, które robiłam tam na bieżąco (coś jak rysowany dziennik).
Pluszcz: link
Rysowana relacja z podróży: link